Horrorów o opętanych zabawkach lub przedmiotach było już mnóstwo. Dlatego „Małpa” nie wzbudzała mojej ciekawości, bo ciągłe powielanie znanych schematów jest po prostu nudne. Jednak twórcy odrobili lekcję i zaprezentowali nam horror, który tak naprawdę horrorem nie jest. „Małpa” to pełna czarnego humoru komedia grozy, która przez kreatywne adaptowanie materiału źródłowego daje wiele radości każdemu, kto da się porwać jej absurdowi. Trudny to był seans, bo na każdy udany żart przypada kilka drętwych, a gdy połączymy to ze scenami gore, otrzymujemy dziwną pulpę, która sprawia, że czujemy się nieswojo.
Bliźniacy Hall i Bill (Theo James) znajdują w domu starą zabawkową małpkę, która należała do ich ojca (Adam Scott, który pojawia się w filmie tylko na chwilę). Wkrótce wśród najbliższej rodziny dochodzi do serii makabrycznych zgonów. Gdy uświadamiają sobie, że nawiedzony przedmiot jest za nie odpowiedzialny, bracia postanawiają się jej pozbyć i żyć dalej, jakby nic się nie stało. Po wielu latach spokoju małpa wraca, a w rodzinnym miasteczku dochodzi do serii niewytłumaczalnych zgonów. Zło czyha na każdym kroku, a zwaśnieni bracia zostają zmuszeni do rozliczenia się z przeszłością.

Sami widzicie, że fabuła „Małpy” jest prosta jak konstrukcja cepa. Tego filmu nie można brać się na poważnie. Reżyser Osgood Perkins tym razem wziął się za adaptowanie opowiadania Stephena Kinga i stworzył komedię grozy, która kreatywnością i poczuciem humoru nie zna żadnych granic. Pocieszna w bezpośredniości, samoświadoma, ale przede wszystkim pełna fantastycznie zrealizowanych scen zabójstw, które angażują widza na poziomie wizualnym. Twórcom wiele rzeczy uchodzi na sucho, a wszechobecna brutalność, której notabene nawet mogłoby tu nie być, daje tyle zabawy, że można przymknąć oko na pewne mankamenty.
Coś, co dla niektórych będzie ogromną zaletą, może okazać się największą wadą. Mam na myśli rodzaj prezentowanej nam komedii. Nie spodziewałem się, że podczas oglądania „Małpy” będę śmiał się do tego stopnia. Od niekończącego się nonsensu, przez traktowanie śmierci jako coś kompletnie naturalnego (bo tak jest), po dialogi, które co rusz zarzucają nas absurdalnymi tekstami, jej jakość jest nad wyraz wysoka. Jednak brak tutaj równowagi pomiędzy czarnym humorem a dramatycznymi wstawkami, które nie mogą przez to odpowiednio wybrzmieć. Nie wszystko można przykryć krwawymi scenami. Najbardziej jest to widoczne w relacjach rodzinnych, które potraktowane są po macoszemu. Miłość matki (Tatiana Maslany) z początku filmu w dalszej części przeradza się w nienawiść dwóch braci, która pomimo podbudowy jest kompletnie niewykorzystana. Brakuje tu dynamiki pomiędzy postaciami.

Pomimo całej swojej głupoty „Małpa” czasami wpada w tak poważny ton, że zastanawiałem się dlaczego twórcy nie poszli po bandzie tylko co chwilę powstrzymują się przed używaniem najbardziej oburzających elementów. Nie mają z tym problemów podczas prezentowania nam śmierci na ekranie, lecz jeżeli chodzi o relacje międzyludzkie, to są one w większości przypadków klejone na ślinę. Wątek matczynej miłości z początku filmu jest rewelacyjny. Wnosi ciepło i bezpieczny azyl do dziwnego świata naszych braci. Żaden późniejszy motyw nie rezonuje z widzem na tak wielu poziomach, a stracony potencjał po prostu boli. Montażyści starają się jak mogą i podkręcają intensywność przekazu, jednak pomimo zabójczego tempa egzekucji, to w fabule siada i często nie może się podnieść.
Wiele figlarnych momentów z „Małpy” pozostanie w pamięci widzów, bo całość została tak zaprojektowana, że to właśnie krwawe zabójstwa są tutaj najlepszym elementem. Poszczególne sceny jednak gryzą do tego stopnia, że nie czujemy żadnej stawki, która zmusza naszych bohaterów do działania. Takie jest życie, ale jednak od filmu oczekujemy czegoś więcej. Dzika i dziwna przejażdżka nie wystarczy, gdy nierówności w prezentowanej historii wybijają z rytmu, a zalet jest tu na tyle mało, że kompletnie nie równoważą niesmaku, z jakim pozostajemy po seansie.
