To już 20 film w świecie MCU – ta liczba robi wrażenie, a jednocześnie wprowadza mnie w podziw, jak szybko z Marvelowskiego tygla wyłaniają się kolejne komiksowe superprodukcje. Z ekranów kin nie została jeszcze zdjęta „Wojna bez granic”, a tu pojawia się kontynuacja opowieści o najmniejszym superbohaterze w uniwersum, który łączy siły z Osą – nigdy nie przyzwyczaję się do tak dosłownego tłumaczenia tytułów. Czy warto wybrać się do kina na kolejny hit studia? Tak, ale niestety film zalicza ogromne potknięcia.

Historia rozgrywa się jeszcze przed wydarzeniami z „Avengers: Wojna bez granic”. Po tym jak Scott Lang (Paul Rudd) poparł Kapitana Amerykę w Berlinie, rząd Amerykańskie nałożył na niego karę aresztu domowego. Kilka dni przed zakończeniem wyroku w jego domu pojawia się znajoma Hope Van Dyne (Evangeline Lilly), która wraz z ojcem znalazła sposób na wydostanie matki z wymiaru kwantowego. Scott jest kluczem do jej ratunku, lecz niechętnie podchodzi do złamania zasad aresztowania – w końcu tyle czekał na wolność. Ostatecznie zgadza się pomóc, lecz niespodziewanie w ich życiu pojawiają się nowe problemy.

Jeżeli nie lubisz Marvela, to nie ma sensu wybierać się na ten film, ponieważ jest złożony z tych samych elementów co inne produkcje tego uniwersum. Zadaniem „Ant-Man i Osa” podobnie jak jego poprzednika jest danie oddechu widzom po emocjonalnej i efektownej akcji, która działa się w „Avengers”. Stawka, jaką podejmują bohaterowie nie jest tak wysoka jak w innych komiksowych produkcjach – można nawet powiedzieć, że jest kameralna, pełna humoru, kolorów i zabawy ale to właśnie siła tych tytułów. Bardzo ciekawą postacią jest Ava / Duch (Hannah John-Kamen) potrafiąca przenikać przez obiekty. Z takim przeciwnikiem każdy superbohater musi się liczyć, a gdy dodamy jej bardzo ludzką i uzasadnioną motywację, to można z czystym sumieniem powiedzieć, że dołącza do peletonu udanych, choć czasami nudnych czarnych charakterów w uniwersum.

Znakomitą przeciwwagą jest za to grupa głównych bohaterów, która jest jednym wielkim comic relief’em. Michael Douglas, Paul Rudd, Michael Pena i Evangeline Lilly są rewelacyjni – widać, że dobrze czują się w swoich rolach, co w połączeniu z aktorską charyzmą potrafi zachwycić. Oglądając ich przygody cały czas trzymamy kciuki za powodzenie akcji, a reżyser Peyton Reed stale utrzymuje wysokie tempo wydarzeń, przez co nie oglądamy długich bezsensownych dialogowych ekspozycji. „Ant-Man i Osa ” jest świetnie nakręcony, choć brakuje tu zabawy kamerą podobnej do pierwowzoru, scenariusz również kuleje prezentując wiele wydarzeń w formie skrótowej. Z każdej strony jesteśmy obrzucani żartami, które nie zawsze bawią przez co z sami wyszedłem w konsternacji zastanawiając się dlaczego tak rzadko się śmiałem i to na filmie Marvela?

Końcowy efekt jest taki jak można było przypuszczać – solidna rozrywka, która nie wynudzi widza, ale też nie zaprezentuje mu nic nowego. W „Ant-Man i Osa” brakuje świeżości, co przekłada się na przewidywalność produkcji – wszystkiego jest więcej, ale w ostatnich latach to typowe dla sequeli wydawanych przez studio.


OCENA
  • 45%
    Fabuła - 45%
  • 44%
    Gra aktorska - 44%
  • 50%
    Jakość scenariusza - 50%
  • 64%
    Przyjemność z oglądania - 64%
50.8%

Podsumowanie:

Końcowy efekt jest taki jak można było przypuszczać – solidna rozrywka, która nie wynudzi widza, ale też nie zaprezentuje mu nic nowego.