W poniedziałkowe popołudnie, tuż po rozdaniu Oscarów, byłem świadkiem rozmowy pomiędzy starszym panem a pracownikiem kina. Widać było, że staruszek z pietyzmem rozważa wybór filmu z kinowego repertuaru i zadaje pytanie  – Czy gracie też „Moonlight”?, na co pada odpowiedź – Graliśmy przez tydzień, ale teraz już go nie ma, może po Oscarach jeszcze wróci, nie wiem. Podążyłem wzrokiem za starszym panem, który ponownie spojrzał na tablicę aktualnie wyświetlanych filmów, a znalazł na niej inne premiery również z 17 lutego, kiedy to i „Moonlight” trafił do kin. I są to takie tytuły jak „PolandJa” i „Zerwany kłos”. Sytuacja ta strasznie mnie zasmuciła, ale też skłoniła do głębszej refleksji nad mechanizmami działania multipleksów i wyzwaniami, które spotykają ambitnego kinomana.

Pomimo coraz częściej pojawiających się głosów na temat odrodzenia polskiego kina, aby mówić o poziomie naszych produkcji wystarczy spojrzeć na ubiegłoroczny box office. W pierwszej piątce najczęściej oglądanych, polskich filmów znajdują się: „Pitbull. Niebezpieczne kobiety”, „Planeta Singli”, „Wołyń”, „Pitbull. Nowe porządki” i „7 rzeczy, których nie wiecie o facetach”. Czyli dwa filmy biorące udział w festiwalu filmowym w Gdyni, który jest wyznacznikiem jakości rodzimego kina, mowa tu o „Wołyniu” i „Planecie singli”, która pomimo krytycznych głosów, jest całkiem udaną komedią romantyczną. Lecz pozostałe filmy w zestawieniu to kalka zagranicznych produkcji komediowych oraz dwa „arcydzieła” Patryka Vegi. Osławiony twórca kina akcji potrafi przyciągnąć do swoich filmów świetne nazwiska aktorskie po to, aby z ich występów zrobić montażową sieczkę okraszoną efektownymi scenami wybuchów i pościgów. Rekordowy wynik dwóch części „Pitbulla” zapewne jest spowodowany szeroką i bardzo długą dystrybucją kinową. Podczas gdy „Nowe początki” miały swoją premierę w styczniu ubiegłego roku, to jeszcze w drugiej połowie marca można było znaleźć go w repertuarze multipleksów, zaś „Niebezpieczne kobiety” królowały od początku listopada aż do stycznia tego roku!

Jak ma się to w zestawieniu do filmów, o których było głośno podczas zeszłorocznych Oscarów? Pierwszym znalezionym przeze mnie filmem w polskim box office jest „Zjawa”, znajdujący się dopiero na dwudziestej pierwszej pozycji z nieco ponad półmilionową widownią. W pierwszej pięćdziesiątce próżno szukać „Spolight” czy „Pokoju”. Zapewne w podobnej sytuacji znajdą się tegoroczni zdobywcy Oscara skoro „Moonlight” był wyświetlany w nielicznych kinach sieciowych zaledwie przez tydzień, pozostają tylko maleńkie pokazy studyjne. A i z tymi jest ciężko w przypadku filmu „Manchaster by the Sea”, którego polską dystrybucję przez UIP można nazwać skandaliczną. W dniu premiery film trafił do zaledwie 10(!) kin w Polsce i dopiero po wyrażeniu sprzeciwu widzów po kilku tygodniach UIP zawarło szerszą współpracę z kinami studyjnymi. Z nieoficjalnych informacji od pracowników kin wiadomo, że sytuacja ta wynikała ze sporych roszczeń finansowych dystrybutora użyczającego kopię filmową.

Długo zastanawiałem się nad tym, jak te liczby korelują z budżetem filmu na promocję, zaangażowaniem odpowiednich osób i oczekiwaniami dystrybutorów a właścicieli kin. Kto tak naprawdę jest odpowiedzialny za to, że koszmarnie słabe i ogłupiające produkcje mają szanse trafić do większej widowni przez kilkutygodniową obecność na wielkich ekranach, a kto za to, że znacznie lepsze, ale też i trudniejsze filmy, szybko znikają z kin?  Myślę, że w głównej mierze odpowiadają za to osoby, którym wydaje się, że bardzo dobrze znają polskiego widza. Wiedzą co spodoba się Romkowi, który do najbliższego kina ma 50 kilometrów, dlatego wybierze się tylko na film, o którym dużo się mówi. Wiedzą co spodoba się pani Ewie, która pamiętając lata świetności Woody’ego Allena wybierze się na nowy polski film zachęcona napisem na plakacie – „śmieszniejszy niż komedia Allena”. Szkoda, że w tych przewidywaniach nie uwzględniają widzów, którzy chcą zobaczyć coś nowego i dobrego. Dlatego dystrybutorzy nie zdobędą się na szukanie nowych pomysłów na promocję filmu ani też producenci nie wybiorą scenariusza, który swoją świeżością jest zbyt niepewny, aby ryzykować utratę pieniędzy.

Za przykładem inżyniera Mamonia z „Rejsu” Polacy lubią to, co już dobrze znają. Nic więc dziwnego, że i ludzie filmu inwestują wciąż w te same pomysły, skoro według cyferek w Excelu wszystko im się zgadza. Tylko dlaczego ja, chodząc kilka razy w miesiącu do kin, zarówno sieciowych, jak i studyjnych, spotykam na swojej drodze widzów, którzy nie pasują do tego modelu? Którzy w pierwszym dniu pokazów „Manchaster by the Sea” w Katowicach stali ponad pół godziny do kasy, aby dowiedzieć się, że bilety na najbliższe dwa dni są już wyprzedane.  Oczywiście to, z czym ja mam do czynienia, nijak odnosi się do sytuacji kinowej w całym kraju, jednak uważam, że niesłusznie sami gloryfikujemy swoje kompleksy. W środowiskach mieszczańskich elit mówi się o tym, że typowy Polaczek nie zna się na kinie, dlatego wciąż chodzi na te same głupie filmy i nikt kto posiada za grosz inteligencji nie wygrałby się na „Pitbulla”. Zonk, bo wielu krytyków widziało ten film i wypowiadało się o nim pochlebnie. Zaś pośród mniej ambitnej widowni padają głosy, że po co mają oglądać „Moonlight”, przecież to czysta propaganda o biednych, czarnych i w dodatku gejach. Ale przecież znajdą się i tacy, którzy zachęceni oscarowym zwycięstwem sięgną w ciemno po „Moonlight” i nie będzie to dla nich rozczarowujący seans.